To tylko zwykły drewniany różaniec, którego koraliki przesuwa podczas kolejnych modlitw w dłoniach moja Matka… Widok, do którego tak przywykłem. A jednak – nie do końca taki zwyczajny.
Koraliki z ciemnobrązowego drewna, połączone zwykłą grubą nitką w podobnym kolorze. Drewniany krzyżyk z napisem JERUSALEM. Początkowo różaniec w kolorze niemal czarnym, z upływem lat wyblakł trochę, a na pewno powstały jaśniejsze obwódki na koralikach, farba starta opuszkami palców i godziny gorącej modlitwy: za dzieci, za męża, za przyjaciół, za wnuki…
Kiedyś słyszałem historię, że krzyżyk jest taką antenką łączącą człowieka z Bogiem podczas modlitwy i umożliwia odkrycie Boga w prostych zdrowaśkach. Chyba coś w tym musi być, tak teraz myślę, kiedy jestem dorosłym człowiekiem. Bo te modlitwy, różańce i koronki, pod wpływem wiary zmieniają bieg wydarzeń. Takich malutkich. Tych małych i coraz większych. Aż wreszcie tych wielkich, ogromnych i nie do wyobrażenia.
Z różańcami wiąże się kilka prawdziwych historii, o których chcę dzisiaj powiedzieć. Proste, a jednocześnie nie-proste. Przede wszystkim – prawdziwe.
Pierwsza z nich, związana z różańcem z Ziemi Świętej. To prezent od znajomego Księdza, który dostałem, kiedy byłem w szpitalu. Towarzyszył mi w wielu ważnych momentach życia. Przy przeprowadzkach, szukaniu pracy, powołania, zawodu, który chcę wykonywać przez całe życie… Bardzo cenny, można powiedzieć – bezcenny. Pewnego dnia jest nabożeństwo październikowe, modlitwa różańcowa. Do różańca włącza się jedno z dzieci będących w kościele. Pięknie odmawia kolejne zdrowaśki do mikrofonu, całą dziesiątkę. Po nabożeństwie, przekazuję swój różaniec temu dziecku – ono z pewnością doceni różaniec z Jerozolimy. Tak też się stało. Różaniec wydawałoby się podobny do wielu, ale ma pewny element, o którym wiem tylko ja. Rozluźnione wiązanie przy jednym z większych koralików. Jednak nie przywiązuję do tego specjalnej uwagi. Do czasu. Jakoś po kilku miesiącach różaniec wrócił do mnie. Skąd o tym wiem? Różaniec z rozerwanym wiązaniem przy dużym koraliku, ciemny, drewniany, krzyżyk z napisem JERUSALEM wisi na haczyku w ławce właśnie w tym kościele. Przypadek? Więc dobieram podobną grubą nitkę, ale mam tylko czarną. I różaniec taki pozostał – łatany nieco innym kolorem nitki. Ale tego na pierwszy rzut oka nie widać, o tym wiem tylko ja.
Druga różańcowa historia: tym razem w roli głównej różaniec jaśniejszy, też drewniany. Towarzyszy mi w bardzo trudnym czasie, po śmierci mojego dziadka. Jakimś cudem, nie dopilnowałem, różaniec znalazł się w kieszeni bluzy… i przeżył z nią pranie. I wyszedł z tego bez szwanku, bielszy niż był, chyba wizualnie nawet ładniejszy. Może ten czas był dla mnie czasem potrzebnym, żeby stać się takim bielszym i ładniejszym człowiekiem w oczach Boga? Takie myśli mam z tamtego czasu i z takimi myślami jest mi dobrze.
Z kolei inny różaniec koloru mahoniowego, z krzyżykiem metalowym, też ma swoje tajemnice, o których nikomu nie mówi. Ale ja Wam opowiem o jednej z nich. Jedziemy całą rodziną autem. Tato prowadzi samochód i patrzy uważnie okiem kierowcy. Mi zaświtała jakaś myśl, żeby odmówić koronkę. Po cichutku, będąc z tyłu mówię kolejne słowa. I końcowe AMEN… TRAAAAACH! W tym momencie, dosłownie W TYM MOMENCIE, w TEJ SEKUNDZIE… CUD. Ciężarówka z podporządkowanej drogi wyjeżdża na nasz samochód, na naszą maskę auta osobowego. Nie zatrzymuje się, kierowca ciężarówki na zagranicznych tablicach GAZ DO DECHY! I… to niepojęte dla mnie do tej pory. Słuchajcie – ten moment. AMEN. I ciężarówka. I centymetry, jeśli nie milimetry odległości w momencie, kiedy koniec ciężarówki, a właściwie tył niemal wprasowuje w nas, w pasażerów przednią szybę naszego auta. Hamulce. Na całego. I… auto całe. My też. Moment oddechu, zatrzymania się. Jesteśmy CALI. Chyba nie trzeba nic więcej dodawać?
Kolejna historia różańcowa zawiera w sobie czarny różaniec mojego dziadka, którego do tej pory wspominam, jak przy codziennej koronce do Bożego Miłosierdzia odmawianej o 15.00 klęczał dzień w dzień, kilka, może kilkanaście lub kilkadziesiąt lat. Na klęczkach, do ostatnich dni życia mój dziadek modlił się na tym różańcu. Nic dziwnego, że różaniec ten dziś towarzyszy w codziennej drodze samochodem mojemu tacie.
Różaniec mojej Matki. Piękne, ciemne drewno, z czasem wyblakło, jestem pewny, że opuszki jej palców wytarły te koraliki, dlatego jasne ślady są widoczne na koralikach. Tyle wymodlonych rzeczy, spraw, modlitw… Błogosławieństw dla dzieci, wnuków i innych bliskich osób… Życie, zdrowie, praca, dom, niesienie codziennego krzyża mimo wielu życiowych burz. To chyba największe zwycięstwo – nieść swój krzyż codziennych obowiązków mimo przeciwności. Bo bohatersko umierać to my – Polacy – potrafimy. Ale nieść codzienny swój krzyż mimo przeciwności – to chyba już niekoniecznie.
To tylko zwykły drewniany różaniec, którego koraliki przesuwa podczas kolejnych modlitw w dłoniach moja Matka… Widok, do którego tak przywykłem. A jednak – nie do końca taki zwyczajny.
„Niech Cię Pan błogosławi i strzeże, niech rozpromieni swoje pogodne oblicze i obdarzy swoimi łaskami, zdrowiem, radością i pokojem!”