Dźwięki. Otaczają nas cały czas. Z istnienia większości nawet nie zdajemy sobie sprawy. Inne dostrzegamy jedynie, kiedy się skupimy. Dzisiaj | jeszcze nachalniej otaczają nas z każdej strony. Muzyka, audiobooki, podcasty, filmiki, tutoriale towarzyszą nam prawie wszędzie, a słuchawki nam to ułatwiają. Jak brzmi cisza? Czy potrafimy ją docenić i pokochać? Szczególnie kiedy świdruje w uszach.
Po pierwszych recenzjach „Sound of metal” nie mogłem doczekać się seansu. Kawał dobrego arthousowego kina z obłędnym montażem oraz hipnotyzującą rolą Riza Ahmeda. Już to sprawiało, że nie mogłem przejść obojętnie obok tej produkcji. W dodatku perkusja jako temat przewodni. W końcu główny bohater jest perkusistą. (Do tego instrumentu pałam szczególnym uczuciem, chociaż nauka gry na „bębnach” nadal znajduje się w sferze wciąż niezrealizowanych planów). Ach! to musi być petarda.
Nie myliłem się. Nie pamiętam, kiedy jakikolwiek film tak zmiażdżył mnie emocjonalnie. Ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie czułem się przybity czy stłamszony wizją reżysera, co kilka razy już się zdarzyło. Obraz. A raczej obraz połączony z dźwiękiem i torpedującymi umysł chwilami ciszy wywołał u mnie katharsis, którego w kinie nie doświadczyłem od kilku dobrych lat. (Być może wpływ na to miała późna godzina i zmęczenie. Kto wie?) Otwierająca scena grungeovego skowytu partnerki głównego bohatera podczas ich koncertu pokazuje nam, z czym będziemy mieli do czynienia. Nie będzie to łatwe i przyjemne kino familijne czy wygładzony hoolywoodzki dramat. Raczej chropowata opowieść o człowieku, o ludziach, którzy w momencie życiowego zakrętu odnaleźli siebie. O bliskości, która nadaje sens ich kolejnym dniom. Ruben (Riz Ahmed) i Lou (Olivia Cooke) są stale w trasie. Nie przejmują się codziennością. Mają siebie i sprecyzowane plany na przyszłość. Ruben od czterech lat jest czysty, a stany lękowe Lou są coraz rzadsze. Między koncertami mieszkają w kamperze i wszystko zmierza w dobrym kierunku. Jednak traperska sielanka kończy się, kiedy Ruben gwałtownie zaczyna tracić słuch. Dla chłopaka, którego muzyka jest całym życiem, jest to nie do przyjęcia. Niewypowiedziane pytania „dlaczego”, przeplatające się z rozpaczliwymi poszukiwaniami rozwiązania, oddają stan człowieka, który staje w obliczu osobistej tragedii. Montaż, a przede wszystkim realizacja dźwięku pozwalają nam wczuć się w emocje targające głównym bohaterem.
Film Dariusa Mardera to poruszająca opowieść o odpowiedzialności, uzależnieniu (nie tylko od narkotyków, ale chyba przede wszystkim od drugiego człowieka) i mierzeniu się z powracającymi demonami przeszłości. O rozdrapywaniu starych, zabliźnionych ran (rewelacyjna, wymowna scena, kiedy pod koniec filmu Lou nerwowo drapie się po przedramieniu) oraz podejmowaniu decyzji i uświadomieniu sobie, kiedy trzeba odpuścić. Reżyser, podobnie jak Joe (Paul Raci), prowadzący ośrodek dla głuchych narkomanów, do którego trafia Ruben, jest niemym obserwatorem. Nie ocenia zachowania bohaterów. Dba o to, aby nie rzucać nam wniosków prosto w twarz. Pozwala patrzeć i słuchać. Wybija rytm, pozwalając widzowi na własne interpretacje. I zostawia nas z ciszą, która wybrzmiewa jeszcze długo po końcowych napisach.