To chyba najbardziej osobiste dzieło hiszpańskiego reżysera. Stanowi ono swego rodzaju spowiedź człowieka, który mierzy się z przeszłością i w obliczu kryzysu wieku średniego dochodzi do wniosku, że jego obecne życie nie ma sensu.
Wypalenie zawodowe, depresja, kryzys twórczy. Tematy, które w swoich filmach poruszali najwięksi. Wystarczy wspomnieć prawie całą filmografię Woodego Allena czy „Wielkie piękno” Paolo Sorrentino.
Film skupia się na osobie niespełna sześćdziesięcioletniego reżysera Salvadora Mallo, który stanowi alter ego samego Almodovara (w roli życia Antonio Banderas). Hiszpański aktor, który szerszemu odbiorcy kojarzy się raczej z postaciami latynoskiego amanta obsadzanego w filmach akcji, rewelacyjnie odnajduje się w kreacji zmęczonego życiem reżysera.
Salvador cierpi na depresję oraz całą paletę innych schorzeń, które uniemożliwiają mu aktywną pracę na planie. Poszukując inspiracji i chęci do życia wraca do korzeni. Mamy do czynienia z sentymentalną podróżą do dziecięcych lat, do pierwszych miłości i relacji z matką. Postać matki pojawiała się już we wcześniejszych filmach Almodovara (m.in. „Wszystko o mojej matce”) i z tego, co obserwujemy na ekranie miała duży wpływ na twórczość reżysera.
Największą siłą filmu jest to, że w zasadzie nie potrzebuje on dialogów. Wszystko co najważniejsze wydarza się poza nimi. Spojrzenia i drobne gesty wyrażają więcej niż wypowiadane słowa. Zresztą Almodovar jest mistrzem wyrażania emocji przez subtelne spojrzenia.
„Ból i blask” jest obrazem niezwykle wrażeniowym. Kiedy w jednej ze scen na początku filmu grupka kobiet pierze w rzece, niemalże namacalnie czujemy ten skwar południowego słońca i chłód wody.
Dla mnie ten film również stanowił sentymentalną podróż do czasów pierwszych fascynacji kinem europejskim, gdy po szkole w wypożyczalni dvd odkrywałem takie filmy Pedro Almodovara jak „Volver” czy „Przerwane objęcia”. Niewątpliwie po ostatnich nie do końca udanych produkcjach Pedro wraca w „życiowej formie”.
„Ból i blask” warto obejrzeć z jeszcze jednego powodu. Dla występu Penelope Cruz. Aktorka, która dla mnie stanowi synonim kobiecości, łączy w sobie siłę i pewność siebie z niewinnością i opiekuńczością. I mimo tego, że pojawia się rzadko, to każde jej pojawienie się na ekranie magnetyzuje. Co ciekawe żaden inny reżyser nie potrafi wykrzesać z Cruz tyle co Almodovar. W jego filmach Hiszpanka wchodzi swoimi umiejętnościami dwa poziomy wyżej niż w większości innych produkcji.
Almodovar jest specyficznym artystą, któremu często zarzuca się nadmierne epatowaniem kiczem. Jednak w tym filmie wykorzystuje go oszczędnie, dzięki czemu jest to najbardziej przystępne dzieło tego reżysera. Dlatego jeśli nie znacie twórczości Hiszpana warto sięgnąć na początek właśnie po ten film.