Niewątpliwie najbardziej feministyczny (w dobrym tego słowa znaczeniu) film minionego roku. Klasyczna disnejowskiej opowieści o rezolutnej dziewczynie. Która w zastępstwie ojca zaciąga się do armii i która musi zmagać się ze spatriarchalizowanymi strukturami panującymi w armii oraz oczekiwaniami rodziny.
Film od strony realizacyjnej prezentuje się fenomenalnie. Doskonale dobrana paleta barw oddaje klimat starożytnych Chin i zapiera dech w piersiach. A scena, w której Mulan przygotowuje się na spotkanie ze swatką, z unoszącymi się w powietrzu barwnikami i kolorowymi strojami, to prawdziwy majstersztyk. Widz namacalnie może poczuć nieznany dla nas klimat orientu. A unoszący się w powietrzu kolorowy pyłek, wprost wdziera się do naszych nozdrzy, powodując przyjemny zawrót głowy. Za realizację wizualną odpowiadają reżyserka Niki Caro oraz operatorka Mandy Walker. Wspominam o tym nie bez powodu, ponieważ kobiety w świecie filmu to wciąż rzadkość. Jak się okazuje niestety.
Aktorska wersja z pewnością nie przypomina znanej i przez część widowni uznawanej za kultową bajki. Dlatego fani rezolutnej, odważnej i trochę niezdarnej Chinki mogą czuć się rozczarowani. Tytułowa Mulan (Yifei Liu), posiada nadprzyrodzone zdolności (chi), które stara się ukryć. Brakuje też sympatycznego Mushu, który w filmie z 1998 roku wnosił spora dawkę humoru. Mamy za to wiedźmę Xianniang (główną antagonistkę), która w animowanej wersji nie występowała. Dlatego film może nie przypaść do gustu szerszej widowni. Jednak jako odrębny twór obraz wypada bardzo dobrze. A od strony technicznej i wizualnej to prawdziwa perełka. Dla mnie osobiście chyba największe zaskoczenie minionego roku. Na plus oczywiście.