Samozwańczy ateista, szeregowy Dillon Beatson przyznaje, że do tej pory mówił o religii jedynie po to, aby ją wyśmiać. Ku jego zaskoczeniu, Bliski Wschód stał się miejscem jego nawrócenia.
Jego desperacki krzyk skierowany do Boga można było usłyszeć podczas jednej ze szkoleniowych misji. – Trzymałem się czegoś i runęliśmy na lewą stronę, a ja wpadłem w piasek. Helikopter poruszał się naprzód. Wciąż wgniatał mnie w piasek. Śmigło nie przestawało wirować. Było niesamowicie głośno i pomyślałem wtedy… że to już koniec. Właśnie wtedy zawołałem: „Boże, proszę, nie daj mi umrzeć” – wspomina.
Zaskoczył samego siebie. Dillon, który w tym czasie służył też jako radiooperator w Australijskiej armii przyznaje, że myślał o Bogu jak o bajce i zdziwiło go jego własne zachowanie. – To naprawdę było początkiem podróży do wnętrza mojej duszy – mówi.
Jego kolega niestety zmarł. Sam Dillon pozostał jednak nietknięty. Żołnierz chodził do katolickiej podstawówki, ale pamięta, że niewiele wiedział o Bogu, o Jezusie. Po ukończeniu szkoły średniej należał już do grupy deklarującej ateizm, a weekendy spędzał, upijając się na imprezach.
Po otarciu się o śmierć poszedł na Mszę trydencką – nie żeby wiedział, czym ona jest, ale po prostu się w niej zakochał. Czuje, że wiele stracił – że jego dzieciństwo zostało wręcz obrabowane z „dorastania w miłości Chrystusa”.
„W dzisiejszej kulturze karmi się – zwłaszcza młodych mężczyzn – kłamstwami na temat tego, jacy powinni być. A tak naprawdę najlepszym przykładem dla człowieka jest Pan Jezus”
Teraz amerykański żołnierz pomimo licznych upadków stara się żyć dla Jezusa. Co chce nam przekazać? „Jego łaska i miłość naprawdę zmieniły moje życie. Mogą zmienić i Twoje”.