„Wystarczył mały, bezkształtny element natury – wirus, aby przypomnieć nam, że jesteśmy śmiertelni, że potęga militarna i technologia nie wystarczają, aby nas zbawić” o. Raniero Cantalamessa
Zawieszenie znanego nam świata
Osobliwa rzeczywistość, w której się znaleźliśmy ze względu na pandemię koronawirusa, w wielu z nas – przynajmniej w pierwszej połowie 2020. roku – wywołała lęk i niepewność. Trudno już bowiem mówić, że egzystujemy w czasach przewidywalnych i stabilnych. Świat przestał oferować prozaiczne scenariusze. Życie być może zawsze było nieobliczalne, tylko skutecznie nauczyliśmy się ten fakt ukrywać. Lubimy przecież iluzję pewności i bezpieczeństwa. Nikt z nas jeszcze rok temu nie pomyślałby, że w tak rozwiniętej technologicznie i społecznie cywilizacji, pojawi się widoczny tylko pod mikroskopem przeciwnik, który będzie w stanie drastycznie przeobrazić funkcjonowanie niemalże całego świata. Nikt też zapewne nie przypuszczał, że koronawirus będzie istotną próbą naszej wiary oraz wyzwaniem dla Kościoła Katolickiego.
Kościół w izolacji. Czy czwarta pieczęć apokalipsy została otwarta?
Luty, marzec oraz kwiecień upłynęły pod znakiem wyjątkowo apokaliptycznej wizji rzeczywistości. Wszyscy pamiętamy dramatyczne obrazy z włoskich szpitali, budzące niepokój apele ogłaszane z radiowozów, medialne informacje jakby celowo okraszone dramaturgią, konferencje prasowe wykończonego pracą ministra Szumowskiego, a także opustoszałe place, parki i ulice polskich miast.
Wspólnota katolicka i ogólnie rzecz ujmując – cała sfera wiary – w sposób znaczący zostały poddane swoistej próbie. Konsternację u wiernych wzbudził widok samotnie przemawiającego papieża Franciszka na pustym placu Świętego Piotra podczas świąt wielkanocnych. Całkowitą nowością dla wielu było też „uczestnictwo” w transmitowanych mszach przez telewizję/internet, a tym bardziej duchowe „przyjmowanie” Komunii Świętej. Do tego te emocjonalne dyskusje i rozporządzenia dotyczące liczebnych ograniczeń wiernych w świątyniach. Mi osobiście wyjątkowo w pamięć zapadły wykonywane na mszach (internetowych rzecz jasna) suplikacje, czyli pieśni błagalne śpiewane w okresach nieszczęść. Ta najbardziej znana, której fragment zacytowałem w tytule tekstu, była nieodłącznym elementem nabożeństwa sprawowanego przez arcybiskupa Grzegorza Rysia. Nie ukrywam, że wywoływała we mnie uczucie, które w teologii określa się mianem mysterium tremendum, czyli specyficznego rodzaju odczuwania boskości, pełnego lęku i grozy.
Sięgając do biblijnych źródeł, wśród apokaliptycznych obrazów, przed Sądem ostatecznym ukazać się mają Czterej Jeźdźcy: Wojna, Zaraza, Głód i Śmierć. „A gdy otworzył czwartą pieczęć, słyszałem głos czwartego zwierzęcia (…) i dana im jest moc nad czwartą częścią ziemi, aby zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez zwierzęta ziemskie” (Ap 6, 1-8). Przez całe wieki ta wizja z Apokalipsy św. Jana była przywoływana, gdy pojawiały się kolejne epidemie. Upatrywano w nich spełnioną zapowiedź bliskiego „końca czasów”. Zaraza trafnie wpisywała się w ostateczne plany Boga.
Stawiam tezę, że o ile w znaczeniu społeczno-kulturowym, pandemia uruchomiła lub nasiliła różne – dotychczas bardziej skrywane – procesy i mechanizmy (teorie spiskowe, kwestie zaufania społecznego, stan służby zdrowia, kruchość aktualnego modelu ekonomii, powszechność traumy i depresji) tak również w wymiarze religijnym, na powierzchnię wypłynęło kilka interesujących zjawisk.
Przypomnijmy chociażby osobliwe wypowiedzi duchownych, na które episkopat za każdym razem musiał stanowczo reagować, tłumacząc, iż są one niezgodne z powszechnym nauczaniem Kościoła Katolickiego. Abp Andrzej Dzięga przekonywał, że nie można zakazić się przez przyjmowanie komunii św. do ust i namawiał, by bez obaw korzystać z wody święconej, ks. prof. Tadeusz Guz twierdził, że kapłan ma konsekrowane dłonie i nie może zarażać, a o. Daniel Galus wzywał wiernych do zdejmowania maseczek w kościele, gdyż „można się w nich zatruć”. W zderzeniu z tak nową i znaczącą sytuacją, jaką była postępująca epidemia, nietrudno bowiem o różne uproszczone i specyficzne schematy myślenia. Funkcjonują one w obrębie różnych sfer życia. Wielu próbowało także tłumaczyć pandemię jako boską karę.
Warto przy tym przytoczyć fragment oświadczenia Konferencji Episkopatu Polski: „niedopuszczalne jest magiczne traktowanie sakramentów i sakramentaliów (…) w obliczu realnego niebezpieczeństwa płynącego z faktu pandemii rodzą się ze strony pseudoreligijnych interpretatorów szkodliwe postulaty. Niezgodne z biblijnym obrazem Boga jest ukazywanie Go jako niemiłosiernego sędziego, bezdusznego kontrolera ludzkich działań, mściwego tyrana lub przeciwnie – obojętnego władcy świata, zdystansowanego obserwatora ludzkiego teatru dziejów.”
Koronawirus jako próba i szansa
Wstrząsające wydarzenia związane z potęgą niezależnych od nas sił, mogą rodzić ogromne poczucie duchowej pustki. Tak też jest z epidemiami. Przychodzące niezapowiedzianie, tragiczne w skutkach, stają się wyzwaniem dla życia duchowego i religijnego.
Jako chrześcijanie powinniśmy zrobić dwie rzeczy; po pierwsze zdać sobie sprawę z nieuchronności takich zdarzeń jak epidemie, po drugie w sposób roztropny na tego typu wydarzenia reagować.
Kluczem do zrozumienia każdego nieszczęścia dla osoby wierzącej, winny być słowa św. Augustyna: peccatis nostris exigentibus – „to nasze grzechy sprowadziły na nas całe zło”, dlatego zatem musimy ponieść tego konsekwencje. Nie chodzi tylko i wyłącznie o osobiste, codziennie grzechy ludzi, ale również o ten najistotniejszy, pierworodny grzech, który przeobraził porządek natury, przychylnej wcześniej człowiekowi. Natura została uporządkowana wedle zamysłu Boga. Człowiek nie jest w stanie w nią ostatecznie całkowicie zaingerować, bo tylko Bóg może prawa natury zawiesić. Świadomość tego może zatem dawać pewnego rodzaju poczucie nieuchronności losu, konsekwencji grzechu i źródła „zniszczenia” tego grzechu tylko przez Boga.
Jak więc chrześcijanin powinien reagować w obliczu tak dramatycznych i dotychczas mu nieznanych zdarzeń?
W sposób szczególny zapamiętałem bohaterską postawę 72-letniego księdza we włoskim szpitalu, wymagającego podłączenia do respiratora. Świadom kresu życia, zrezygnował z urządzenia, na rzecz nieznajomemu sobie pacjentowi. To absolutnie heroiczna postawa, wypełniona ideałem chrześcijańskiej moralności.
Nie każdego jednak stać na tak duży heroizm. Zresztą to przypadek wyjątkowy, dylemat, przed którym mało kto będzie miał okazję stanąć. Każdy jednak może swoją próbę wiary wykorzystać w prawdziwie chrześcijański sposób. Spójrzmy chociażby na dotykające nas tragedie przez pryzmat krzyża. „Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9,23). Co oznacza branie krzyża pandemii? To, że ten krzyż może spaść na mnie osobiście, że mogę zachorować, nawet jako niewinny, nawet jako ten, który i tak ma już swojego krzyża dosyć. To oznacza także, że tak jak Jezus, winien jestem pomagać najsłabszym i dostrzegać w dramacie umęczoną twarz drugiego człowieka. Krzyż bierzemy na swe ramiona, bo wiemy, że jeśli z wiarą tego krzyża nie weźmiemy, to uderzy on nas śmiertelnie i powali w beznadziei i życiowej pustce. Pandemia to jedna z wielu prób w życiu, być może nawet nieistotna wobec innych dużo większych sprawdzianów naszej wiary. Oczekujemy ponownego przyjścia Pana, a jak możemy przeczytać w ewangelii św Łukasza: „Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. (…) A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21, 25-28).